piątek, 27 kwietnia 2018

Tanger - Malaga; koniec podróży

Jest już nowy clip, MotoMaroc2018_4, po prawej. Dzieło Tomka i Maćka. W rolach głównych: Zespół w składzie. =============================================================== Śniadanie staraliśmy się skończyć jak najwcześniej. Nie było to łatwe, ponieważ w Villa Mimi Calpe czas płynie niespiesznie. Swoją drogą zawarliśmy ciekawe znajomości, co jeszcze utrudniało zebranie się do drogi. Mieliśmy szczęście. Wprawdzie prom do Tanger z 10,00 nie miał już miejsc, ale nieoczekiwanie dla nas, następny był godzinę później. Grupa Hiszpanów na motocyklach, którzy przybyli parę minut później, musiała czekać do 18,00. Mamy wolną chwilę.
Prom wypełniony do ostatniego miejsca. Załadunek przeciągnął się prawie o godzinę.
W Tarifa zjechaliśmy z promu jako pierwsi. Bez kontroli, bo funkcjonariusz nie zdążył przyjechać do swojej budki. Ciepło, przyjemnie, ładny język. Znakomity lunch w starej części Tarify. Dwie godziny drogi i pakujemy motocykle w magazynie Malaga Cargo.
Hotel mamy niedaleko od magazynu, parę minut od lotniska jednocześnie. Jutro rano Maciek i ja wracamy do Warszawy. Przed Tomkiem jeszcze dziesięć dni wakacji w Hiszpanii z rodziną, która jutro przylatuje. Zamykamy niniejszym ostatni rozdział naszej marokańskiej przygody.

czwartek, 26 kwietnia 2018

Sidi Slimane - Tanger

Poranek w odróżnieniu od poprzedniego dnia był słoneczny. Mokre ciuchy schły na balkonie. Do Tanger, naszego dzisiejszego celu i jednocześnie mety naszej marokańskiej trasy, pozostało niewiele ponad 200 km. Droga płaska i niezbyt ciekawa. Inna twarz Maroko. Dojechaliśmy do Atlantyku. Przerwa na obiad w Larache. Restauracja tuż przy porcie.
Tanger nadal fascynujący. Trzeba sobie przypomnieć, że tak szybko, jak się zatrzymujemy, otacza nas od razu pięciu pomocników, oferujących pomoc w parkowaniu, wyszukaniu hotelu, wszystko co chcemy. Pierwsze odczucie, zupełnie niepotrzebnie, to lekka irytacja. Na szczęście łatwo trafiliśmy do hotelu. Zatrzymaliśmy się w pięknej willi poniżej mediny, niedaleko portu. Od ulicy nie widać, jak jest rozległa. Ogród zajmuje pół wzgórza w samym centrum. Przypadkowe fajne odkrycie.
A w ogrodzie zjawisko ubrane w strój marokońskiej panny młodej.

Boumalne Dadès - Agoudal - Agoudim - Cirque de Jaffar - Midelt - Sidi Slimane

Przed wtorkowym etapem, przebiegającym przez najwyższe przełęcze Wysokiego Atlasu, mieliśmy lekką tremę. Warunki drogowe w dużej mierze zależą od pogody. Zdarza się, że górska droga jest nieprzejezdna z powodu zalegającego śniegu lub trudna, kiedy jest nasiąknięta lub wypłukana. Na szczęście poranek był słoneczny. Prognoza pogodny ostrzegała co prawda przed opadami po południu, ale gospodarz oberży przy śniadaniu tego nie potwierdzał. Nie miał racji. Wąwóz Dadès ściąga turystów.
Za wąwozem także pięknie.
Minęliśmy M’semrir, asfalt się skończył. Droga kluczyła przez wioski, przecinała koryta kamienistych potoków, aż w końcu wspięła się na przełęcz 2900 m npm.
Chwila postoju. Maciek uruchomił drona. Będzie filmik.
Zjechaliśmy do oberży w Agoudal. Wstępnie byliśmy przygotowani na to, że w tym miejscu zakończymy dzień. Ponieważ poszło nam całkiem szybko, postanowiliśmy kontynuować. W czasie lunchu w oberży Agoudal robiło się z minuty na minutę chłodniej. Słońce przesłoniły ciemne chmury. Deszcz był nieunikniony. Nie tylko deszcz. Na kolejnej przełęczy 2600 m npm padał śnieg. Termometr pokazywał 4 st C, odczuwaliśmy zimno. Podziwiałam Maćka w rękawiczkach crossowych, jego motocykl nie ma podgrzewanych manetek.
Miejsce na nocleg to oberża w Agoudim. Niezwykle miejsce. Warunki bardzo podstawowe. Właścicielami są Driss i Aziza. Mają cztery córki. Mieszkają z nimi także rodzice Drissa. Bardzo serdeczni ludzie. Oberżę prowadzą od paru lat, jako działalność uboczną do swoich podstawowych codziennych zajęć.
Jakiś czas temu wyjątkowa atmosfera miejsca zauroczyła pewną Francuzkę, która wydała album im poświęcony. Co roku prowadzi także w Wysoki Atlas grupy swoich rodaków. Driss, który świetnie zna góry, jest także wsparciem logistycznym i z pomocą swojego muła przewozi bagaże i instaluje obóz w górach.
Zostaliśmy przyjęci jak rodzina. Gospodarze są Berberami. Wiedziałem, że ich kultura i język różnią się od arabskiej. Zaskoczył mnie natomiast ich alfabet.
Wieczór i noc były zimne. Podziwialiśmy twardych gospodarzy, także dzieci, którzy chodzą boso. Nie zamykają także drzwi ani okien, są najwyraźniej przyzwyczajeni do chłodu. Zadbali jednak o nas. W sypialni była koza, którą rozpalaliśmy do czerwoności. Tomek podkładał także w nocy. W sumie przespaliśmy bardzo komfortowo.
Środa. Pożegnanie i ruszamy.
Poranek zimny i pada deszcz. Na szczęście po godzinie niebo się rozpogodziło.
Ostatni w tej podróży odcinek off road to Cirque de Jaffar. Zaledwie kilkadziesiąt kilometrów na zachód od Midelt. Szlak w zależności od pogody, także może być łatwy technicznie lub bardzo trudny. Poszło nam sprawnie. Było na szczęście sucho, poza tym po parunastu dniach tej podróży, nabraliśmy wprawy.
Lunch w Midelt. Pogoda miała się pogorszyć. Zarówno po południu, jak i kolejnego dnia. W drogę zatem, nie ma na co czekać. Między Midelt a Meknes chyba trzy razy wspinaliśmy się na przełęcze, które w zimie mogą być nieprzejezdne. Niestety rozpadało się na dobre. Przemoczeni i przemarznięci postanowiliśmy zanocować w Meknes. Nie mieliśmy rezerwacji (nie wiedzieliśmy, że tak przyspieszymy w stosunku do planu) i niestety nie znaleźliśmy żadnego miejsca w hotelu. Nie zastanawiając się długo, jedziemy dalej. W pierwszym większym miasteczku hotelik nie nadawał się mimo wszystko (chociaż w różnych miejscach już nocowaliśmy). Wskazano nam hotel Aymen w nic nam niemówiącym Sidi Slimane. I tu się właśnie zatrzymaliśmy. Duży pokój i co ważne, gorący prysznic, który pozwala się rozgrzać.